02 września 2008

Gęba ludzka Witkacego




Poprzez bliskość, nieostrość, przeszywający blask światła w oczach osoby portretowane sprawiają wrażenie zahipnotyzowanych, trochę szalonych, jakby "dusza wyszła na zewnątrz"

Psychodeliczno-schizofreniczne, ciasne i nieostre kadry - makrofotografie ludzkiej twarzy, które Witkacy wykonywał na początku XX wieku aparatem z przymocowaną do obiektywu rurą wodociągową - wyprzedziły o dekadę podobne estetyczne fascynacje francuskich surrealistów i amerykańskich modernistów.
Sam Witkacy, malarz, rysownik, dramaturg i powieściopisarz, nigdy nie uważał się za fotografa artystę. Ale jego portrety i autoportrety to jeden z najbardziej nowatorskich eksperymentów w historii fotograficznego medium.

Gdy dziesięć lat temu w Nowym Jorku po raz pierwszy w Ameryce wystawiono fotografie Stanisława Ignacego Witkiewicza, recenzentka "New York Timesa" nazwała artystę protomodernistycznym erudytą, polskim satyrykiem opętanym myślą o tożsamości, Marcelem Duchampem, Franzem Kafką, Antoninem Artaudem i fotografką Julią Margaret Cameron w jednej osobie.

Jednak dla Witkacego fotografia nie stanowiła studium formy ani nie była zabawą w łamanie zasad kompozycji. Śmiałe ujęcia były przede wszystkim eksperymentem, dokumentacją, notatnikiem relacji zachodzącej między nim a modelem, sobą jako przedmiotem i sobą jako podmiotem. To go najbardziej interesowało w fotografii. To była część przemyśleń artysty, pisarza i filozofa o świecie, sobie i schizofrenii. Jego wysublimowaną postać zobaczymy na - tworzonych często pod wpływem narkotyków - ekspresyjnych portretach pastelowych, z których Witkacy jest najbardziej znany.


"Gęba ludzka w niesamowity sposób mnie interesuje"

- Stanisław Ignacy Witkiewicz





Uważał fotografię za pomocne narzędzie przy tworzeniu obrazów. Ale w inspiracjach szedł dalej. Jego rysunki, tak jak zdjęcia, są często ciasno kadrowane. Uwagę przykuwają, tak jak na zdjęciach, wyraziste, powiększone oczy. A w swojej Firmie Portretowej rysowanie portretu nazywał braniem kogoś na aparat.

W fotografii najbardziej interesowały go sytuacje, kiedy sam był portretującym i portretowanym. Stawał przed aparatem niczym przed lustrem i tworzył teatr dziwnych min, gestów i póz. „Witkiewicz fotografował siebie ze skrupulatnością kogoś, kto chce przeprowadzić coś oczywiście niemożliwego - przez grymas dojść do znajomości siebie” - pisała Urszula Czartoryska. „Stwarzał sytuację, w której udałoby się pochwycić swego » sobowtóra «czy człowieka o kilku osobowościach, skłóconych, sprzecznych, rozbitych”.

Portrety Witkacego nie pokazują prostych emocji. Poprzez bliskość, nieostrość, przeszywający blask światła w oczach osoby portretowane sprawiają wrażenie zahipnotyzowanych, trochę szalonych, jakby "dusza wyszła na zewnątrz".

W późniejszych fotografiach z lat 30. aparat był dla Witkacego narzędziem zapisu absurdalnej zabawy aktorskiej. Wraz z przyjaciółmi wcielał się w wymyślone postaci, odgrywał kuriozalne scenki, parodiował, małpował. Te zabawne przedstawienia, które często miały alegoryczne i filozoficzne przesłanie, są odzwierciedleniem impulsywnej osobowości Witkacego targanego nudą, pesymizmem, ale również obdarzonego oryginalnym poczuciem humoru.

Świat dla Witkacego był nijaki. "Życie nie na szczytach czego-bądź jest nonsensem - mówił. - Największy sens ma życie na szczycie nonsensu".

1 komentarz:

brak pokoju pisze...

ech, licencjat o tym pisałam :) stare czasy